Cztery klęski
W czasach słusznie minionych, na pytanie: jakie są cztery największe problemy polskiego rolnictwa, padała odpowiedź: wiosna, lato, jesień, zima. Sytuacja powtarza się. Jakie są cztery problemy polskich reform: wybory prezydenckie, wybory parlamentarne, wybory samorządowe, wybory unijne. Nie można przeciwstawiać się przyrodzie, a tym bardziej demokracji.
W większości państw mamy cztery pory roku, ale kartek na żywność nikt tam nie wprowadzał. W większości krajów regularnie odbywają się wybory, a Szwajcarzy dodatkowo co kilka tygodni „idą na referendum”. Polski fenomen, czy paraliż po polsku? Cykl świński był oryginalnym pomysłem naszego prywatnego rolnictwa, zarządzanego przez państwo. W cyklu wyborczym mamy w Europie kilku naśladowców.
Nasz polityk działa w innym czasie, a jego jednostką nie jest dzień, tydzień, miesiąc, rok czy dekada. Polityczną jednostką czasu jest kadencja. Od wyborów do wyborów. Od kampanii do kampanii. „Strach jest” – mawiał jeden z bohaterów filmu Barei. Strach polityka o to, że w haśle: „Balcerowicz musi odejść” zamiast nazwiska twórcy polskiej transformacji, może pojawić się jego nazwisko. Czy warto reformować i ryzykować utratę poselskich i rządowych apanaży?
Dzisiaj reformy, a jutro rano służbowe auto nie podjedzie pod dom, a asystentka nie poda kawy i nie zaproponuje lektury porannych dzienników. I jeszcze ludzie, którzy szybko zapomną zwracać się per „panie ministrze”, „panie pośle”. A polityka to nasz jedyny pomysł na życie: duże pieniądze do dzielenia i prawie żadnej odpowiedzialności (poza utratą przywilejów władzy). Po co ryzykować, skoro wystarczy przeżyć pierwszy rok nowej kadencji, kiedy wyborcy pamiętają jeszcze hasła wyborcze, i zaproponować kolejny zestaw na nową kampanię? I mieć nadzieję, że – jak mawiał jeden poseł – „ciemny lud to kupi”. I ludzie kupują, a skoro kupują, to po co zmieniać? Błędne koło trwa nadal.
Reformy to koszty, a przecież nie lubimy tych, którzy wystawiają rachunki. I nie mam na myśli kelnerów czy hydraulików. Myślę raczej o kosztach reform i przyszłości polityków, którzy się z nimi kojarzą. Tacy raczej nie wygrywają wyborów. Zdecydowanie łatwiej identyfikować się z tymi, którzy dzielą, niż z osobami, które przekonują, że najpierw trzeba wytworzyć, potem część zarobionych pieniędzy odłożyć na gorsze czasy, a to, co pozostanie, podzielić. „Obrońcy ludu” mówią o potrzebach społecznych i udają, że nie docierają do nich kłopotliwe pytania: jak długo można żyć na kredyt? Nie ma takiej góry pieniędzy, której nie zagospodarowałaby niezreformowana „budżetówka”.
Można wygrać wojnę i przegrać wybory, o czym dobitnie przekonał się Winston Churchill. Ludwig Erhardt, Charles de Gaulle, Margaret Thatcher mieli odwagę, skłonność do ryzyka (współcześni im mawiali: skłonność do szaleństwa) i przekonanie o potrzebie odejścia ze stanowiska w razie niepowodzenia. Dlatego dokonali przełomu tak potrzebnego ich krajom. Cierpimy na nadmiar polityków i chroniczny deficyt mężów stanu. Nie tylko my, ale cała Unia Europejska. „Zielona plama na mapie Europy”, jak mantrę powtarzają dzisiaj rządzący. Już nie „tygrys Europy”, a tylko „zielona plama”. Jakby skromniej, bo i sukcesy mniejsze niż dawniej i zbytnio chwalić się nie wypada, gdy inni toną. Wiadomo: kryzys i zbliżające się wybory. Zielony to kolor nadziei, a ta – jak wiadomo – umiera ostatnia. Nadzieja, że zawsze będziemy tygrysem jest irracjonalna; jest to tytuł przechodni. Nie tak dawno tygrysem była Estonia, Łotwa, wcześniej Niemcy, Irlandia czy Islandia. Oni już byli; my też.